Piekło w literaturze, a także w religii, zazwyczaj jest przedstawiane jako miejsce kary dla dusz, które popełniły grzechy i nie odpokutowały za nie za życia. W Boskiej komedii Dantego, Piekło jest jednym z trzech królestw zaświatów, obok Czyśćca i Raju, i jest przedstawione jako miejsce cierpienia i kaźni, w którym dusze są

Opis Młodzi Steve McOueen, Bobby Darin, Fess Parker, Harry Guardino, James Coburn, Nick Adams i debiutujący Bob Newhart tworzą w "Piekło jest dla bohaterów" - dynamicznym filmie wojennym Dona Siegela ("Brudny Harry", "Ucieczka zAlcatraz") - aliancki pluton, pozostawiony na zatracenie., Jest jesień 1944 roku, hitlerowcy okopali się na Linii Zygfryda, mają bunkry i broń. A garstka zwykłych żołnierzy ma tylko własną determinację, by wmówić Niemcom, że mają do czynienia z głównymi siłami aliantów. Czy jednak wystarczy im sił do chwili, gdy odsiecz wreszcie nadejdzie?

Plakaty do filmu Piekło jest dla bohaterów (1962) - Niewielki oddział alianckich żołnierzy staje naprzeciw znacznie silniejszym siłom wroga. Hell Is for Heroes1962 6,6 699 ocen 384 chce zobaczyć Strona główna filmu Podstawowe informacje Pełna obsada (39) Opisy (2) Opinie i Nagrody Forum Multimedia Plakaty (14) Pozostałe Ciekawostki (3) Newsy (1) {"type":"film","id":92167,"links":[{"id":"filmWhereToWatchTv","href":"/film/Piek%C5%82o+jest+dla+bohater%C3%B3w-1962-92167/tv","text":"W TV"}]}
Piekło jest dla bohaterów (1962) Na wojnie człowieka mierzy się inną miarą. Don Siegel przedstawił szczególny typ bohatera, wojennego wariata (ale nie w tym awanturniczym, z lekka wesołym nawet znaczeniu), poświęconego broni, nie potrafiącego inaczej spojrzeć na rzeczywistość niż przez muszkę w swoim karabinie.

Kinowa pasja nie zna granic i sprawia, że z ciekawością spoglądamy na najdalsze zakątki globu w poszukiwaniu filmowych przygód. Wędrując po drogach i bezdrożach Azji Wschodniej i Południowo-Wschodniej, ujrzeliśmy oszałamiające bogactwo środków artystycznego wyrazu i postanowiliśmy wybrać dzieła, które najmocniej zapadły nam w pamięć. Gdzieś nad rzeką czasu, po burzy przy księżycu, w pustym domu spotykają się zatem nobliwi samuraje i piękne służące, skromni mnisi oraz okrutni zabójcy. Skażone piętnem śmierci dzieci triady rozmawiają ze spragnionymi miłości konkubinami, a wszystkiemu przygląda się kapryśna księżniczka i jej młodsze siostry, zagryzające ananasa miętowym cukierkiem. Taka lista gości mogła się zrodzić tylko w redakcji Pełnej Sali. Ale dość już tej gry wstępnej – oto nasz top 30 kina azjatyckiego. 30. „Płomienie” (2018), reż. Lee Chang-dong Swoisty trójkąt emocjonalny jest jedną z głównych osi narracyjnych filmu. Drugą jest zapożyczona od Faulknera tematyka relacji ojca z synem. Te dwie historie: przymusowego powrotu chłopaka na rodzinne upadłe gospodarstwo, aby go pilnować pod nieobecność ojca i równie przymusowego flirtu z elitą i bogactwem, niebezpiecznie przypominającego „Wielkiego Gatsby’ego”, przeplatają się przez cały czas. „Płomienie”, łącząc elementy kina gatunkowego, społecznego manifestu przeciw niesprawiedliwości współczesnej Korei i romansu, tworzą swoistą dzisiejszą wersję arcydzieła Fitzgeralda. To też dowód triumfu współczesnej kultury globalnej wioski. Koreańczyk adaptując japońskie opowiadanie wspiera się klasyką amerykańskiej literatury, by stworzyć dzieło zrozumiałe pod każdą szerokością geograficzną. Rekordowe oceny tego filmu nie wzięły się znikąd i to, że pobił rekord akurat „Toniego Erdmanna”, to również nie jest przypadek. Kapitalizm z jego śmiesznościami i wszechwładzą stał się (jedynym?) światowym uniwersałem. 29. „Perfect Blue” (1997), reż. Satoshi Kon „Perfect Blue” to luźna adaptacja powieści Yoshikazu Takeuchiego, którą śmiało można określić mianem jednego z najbardziej inspirujących anime wszech czasów. W dzieło Satoshiego Kona zapatrzeni jak w obrazek są Christopher Nolan i Darren Aronofsky, którzy garściami czerpią z niego w swoich filmach. Historia Mimy – upadłej gwiazdy pop – nadal pozostaje wzorem dla typu thrillerów kolokwialnie określanych jako mindfuck, gdzie dominują introspekcje oraz niespodziewane zwroty akcji. „Perfect Blue” to między innymi krytyka showbiznesu oraz ciekawe spojrzenie na problem fanatycznych wielbicieli z obsesją na punkcie swoich idoli, co w Japonii nadal jest dość powszechnym problemem. Kon jednak przede wszystkim opowiada tu o dekonstrukcji tożsamości pod wpływem traumy. Zręcznie miesza wytwory zaburzonego umysłu z rzeczywistością, wprowadzając widza w ciąg psychodelicznych doznań. Wrażenie porównywane z tym, co David Lynch zaserwował w „Mulholland Drive”. 28. „Gra wstępna” (2000), reż. Takashi Miike Takashi Miike to jeden z największych psycholi w historii japońskiego kina. Człowiek potrafiący zrobić sześć filmów rocznie, każdy w innym gatunku i bywa, iż równie dobry. „Gra wstępna” jest przykładem jego dzieła, które trafiło na festiwalowe salony mimo undergroundowej recepcji autora. Wszystko za sprawą nietypowej budowy utworu, łączącej powolny, obyczajowy początek i makabreskę, jaką Miike wyniósł z kina grozy. Z zespolenia przeciwnych biegunów wynika jeden z najambitniejszych przedstawicieli kina przemocy. Aż trudno uwierzyć, że takie przymiotniki stosuje się wobec filmu o samotnym wdowcu urządzającym casting na nową żonę. Jednak już ten króciutki opis zwiastuje dzieło prowadzące ku dyspucie na temat zakorzenionego w japońskim społeczeństwie patriarchatu. Kobieca strona tych rozważań, „idealna kandydatka na żonę” Asumi, w finale filmu wykłada miażdżące argumenty przeciw męskiemu światu. Wtedy dzieło nabiera nie tylko sensu, ale również dzieli się z widzem solidną dawką bólu. 27. „Antyporno” (2015), reż. Sion Sono „Reformator, heretyk, polityk” – śpiewał o Marcinie Lutrze Jacek Kaczmarski i epitety te świetnie pasują do Siona Sono. Enfant terrible japońskiego kina od początku kariery szokuje i przekracza granice. W „Antyporno” przełamuje bariery między rzeczywistością a fikcją, tworząc zaskakującą opowieść szkatułkową, w której psychika prawdziwych aktorek, tych filmowych oraz odgrywanych przez nie postaci zlewa się i staje nieodróżnialna od siebie. Całość zdaje się bardziej specyficznym performansem niż koherentnym filmem – mimo to, a może dzięki temu fascynuje, nie pozwala o sobie zapomnieć, jawiąc się niczym nagranie eksperymentalnej sztuki teatralnej. 26. „Kapryśna chmura” (2005), reż. Tsai Ming-liang „Kapryśna chmura” to najbardziej szalone, kontrowersyjne, ale także wyjątkowo oryginalne dzieło Tsai Ming-lianga. Film jest luźną kontynuacją „Która tam jest godzina” i ukazuje dalsze losy jego bohaterów. Dzieło to łączy pornografię z musicalem oraz kontemplacyjną opowieścią egzystencjalną w preapokaliptycznej rzeczywistości, gdzie woda stała się towarem deficytowym. Koresponduje to ze słowami reżysera, który mówił: „Zawsze postrzegałem postacie w moich filmach jak rośliny, którym brakuje wody”. Seks w „Kapryśnej chmurze” jest kalekim sposobem na wypełnienie wewnętrznej pustki, nie brakuje w tym jednak podszytego gorzką ironią humoru. Zwłaszcza kiedy zaglądamy za kulisy produkcji niskobudżetowego filmu porno. Musicalowe wstawki, choć pozornie oderwane do reszty, stanową komentarz do poszczególnych scen, a przy tym czerpią z klasyki gatunku, takiej jak „Parasolki z Cherbourga” czy „Kabaret”. Obok tak nietuzinkowego dzieła nie sposób przejść obojętnie. Gwarantujemy, że po seansie nigdy już nie spojrzycie na arbuza tak samo. 25. „Pokojówka” (1960), reż. Kim Ki-young Mąż, żona, dwoje dzieci i pokojówka – witajcie w świecie, gdzie pozory mylą, a symbolem relacji społecznych jest trutka na szczury. Gdy nowobogacka rodzina zatrudnia młodą dziewczynę z prowincji w charakterze pomocy domowej, nie podejrzewa, że zaprasza pod swój dach anioła zguby. Domowe zacisze przeradza się w arenę psychologicznej walki, w której orężem staje się każda właściwa człowiekowi cecha charakteru. W zmagania o dominację niepostrzeżenie wsącza się atmosfera nadnaturalnej grozy, a działania postaci nabierają znamion groteskowych zmagań z ludzką naturą. Jednego można być pewnym – będą ofiary. W świecie Kim Ki-younga nikt nie jest bowiem bezpieczny – ani bohaterowie filmu, ani widzowie. 24. „Piętno śmierci” (1952), reż Akira Kurosawa Kurosawa wielkim reżyserem był. Często jednak w powszechnym uwielbieniu sprowadza się go do roli twórcy kina samurajskiego. „Piętno śmierci” niestety mało kto wymienia jednym tchem wśród najważniejszych filmów reżysera obok „Rashomona”, „Ranu” czy „Siedmiu samurajów”. To jednak tutaj Japończyk najpełniej zrealizował humanistyczny przekaz swoich dzieł. Głównym bohaterem jest Watanabe (wspaniały w tej roli długotrwały współpracownik Kurosawy – Takashi Shimura), skromny urzędnik, na co dzień bez słowa wykonujący swoje monotonne obowiązki biurokratyczne. Gdy jednak dowiaduje się, że jest chory na raka, po pierwszym szoku i rzuceniu się w wir spontanicznego życia postanawia przewartościować swoją egzystencję i nadać jej sens. Ze wszystkich sił zamierza doprowadzić do budowy placu zabaw, aby zrobić choć jedną rzecz potrzebną i cenną. Scena na huśtawce pozostaje, być może, najbardziej wzruszającą w całym dorobku reżysera. Końcowe partie nie pozostawiają jednak złudzeń co wpływu bohatera na postawę innych ludzi. 23. „Rzeka czasu” (2016), reż. Yang Chao Yang Chao przygotowywał się do nakręcenia „Rzeki czasu” aż sześć lat. Dla reżysera ważne było, żeby pokazać piękno przyrody i pozostałości dawnej lokalnej kultury. Z przyczyn politycznych jego dzieło zostało pozbawione społecznych i gospodarczych analiz, a kontrowersyjna Tama Trzech Przełomów ukazana jedynie jako cezura w dziejach Jangcy. Na poziomie sjużetu bohater odbywa podróż od ujścia rzeki w okolicach rozwiniętego Szanghaju aż po jej źródła leżące na terenie okupowanego przez Państwo Środka Tybetu. Yanga interesuje też ruch na płaszczyźnie czasowej: ogląda się przez ramię na przeszłość, która została przykryta kurzem, ale nadal wpływa na tożsamość narodową. Realizm spotyka się z poezją, mistycyzmem i raczej hermetycznymi dla europejskiego widza symbolami. Nastrój „Rzeki czasu” odnosi się bardziej do buddyjskiego ceremoniału niż do prawideł rządzących kinem drogi, a wybitna operatorska sprawność Marka Lee Ping-binga uwydatnia piękno krajobrazów. Osiąga on dzięki głębi ostrości i uchwyceniu stanów pogodowych (Turner byłby dumny!) efekt zbliżony do tradycyjnych pejzaży chińskich malowanych tuszem. 22. „Kobieta, która odeszła” (2016), reż. Lav Diaz Obawiałem się konfrontacji z czterogodzinnym filipińskim slow cinema, jak się okazało zupełnie niepotrzebnie. Diaz opowiada na tyle uniwersalną historię, że momentami miałem wrażenie, że oglądam film Franka Capry wzbogacony o kino zemsty. Nie bez powodu główna bohaterka zestawiana jest z Matką Teresą czy nawet Batmanem. Z tą różnicą, że w świecie Diaza George Bailey byłby pozbawiony własnego anioła stróża i musiałby liczyć tylko na siebie. Drugi plan to także charakterystyczne, ekspresyjne postacie, które dodają całości mnóstwo energii. Oczywiście wciąż mamy do czynienia z filmem, którego tempo wyznaczają kilkuminutowe statyczne ujęcia, ale dzięki wspomnianym czynnikom nie ma tu mowy o znużeniu. Jest za to czas na refleksję i kontemplację. 21. „Opowieści księżycowe” (1954), reż. Kenji Mizoguchi Dzieło Mizoguchiego było jednym z pierwszych japońskich filmów dostrzeżonych na Zachodzie, zdobywając Srebrną Palmę na festiwalu w Wenecji. Reżyser zainspirował się opowiadaniami z tomu „Po deszczu przy księżycu” XVII-wiecznego pisarza Akinariego Uedy, wskrzeszając tradycję monogatari – japońskiej opowieści-traktatu w historycznych realiach i z moralistyczną problematyką dotyczącą spraw fundamentalnych. Bohaterami są dwaj garncarze, którzy poddani zostają pokusom: kobiecemu urokowi i sławie samuraja, iluzjom mogącym doprowadzić ich do tragedii. Mizoguchi sprawnie łączy realną historię z mistyczną, fantastyczną estetyką, wciągając widza w oniryczną atmosferę. 20. „Wiosna, lato, jesień, zima... i wiosna” (2003), reż. Kim Ki-duk Są dzieła, których przez ich własną skromność nie godzi się wychwalać wielkimi słowami. Film Kim Ki-duka jest niewątpliwie jednym z tych czarujących i cichych, przeznaczonych do samotnej kontemplacji. Scenariusz za pomocą symboli tworzy kompletny obraz cykliczności ludzkiej egzystencji, który jest niezwykle trudny do pełnej interpretacji, zwłaszcza osobie o tak niewielkiej wiedzy na temat buddyzmu jak moja. Nie zraża to jednak do podejmowania wielu prób, zwłaszcza że seans to nie tylko uczta dla umysłu, ale i dla oczu. Rzadko zdarza się, by obraz tak silnie oddziaływał na widza, posiłkując się jedynie harmonią i naturą. Nie dajcie się jednak zmylić: reżyser nie sili się na estetyczną pruderyjność. Człowiek jest istotą dziką i przewrotną, a w jego naturze leży okrucieństwo. Gwarantuję, że wiele widoków zapadnie Wam na długo w pamięć, zwłaszcza samospalenie – jedna z najpiękniejszych scen w historii kinematografii. 19. „Miętowy cukierek” (1999), reż. Lee Chang-dong „Miętowy cukierek” jest tylko z pozoru słodki. Już od pierwszej sceny dostajemy ostrzeżenie, by nie wgryzać się w niego zbyt szybko, gdyż kryje w sobie gorycz. Dlaczego nie smakuje jak powinien? Tę odpowiedź da nam podróż w przeszłość, którą odbędziemy z Yong-ho. Gdy go poznajemy, jest zepsutym cynikiem. Osobą zniszczoną, ograbioną z ideałów, nadziei, marzeń. Kim był bohater na początku? Reżyser Lee Chang-dong zabiera nas w odyseję, w której jednostka raz po raz potyka się o politykę. „Miętowy cukierek” to wybuch nakręcony „od tyłu”. Uniwersalna opowieść o systemie oddziałującym na obywatela, przestrzegająca, że do eksplozji dojść nie musiało. Formalnie tak solidna, iż zarzut, jakoby szantażowano nas emocjonalnie, wydaje się nie na miejscu. Wszakże Lee nie prosi nas jedynie o współczucie. On analizuje, obserwuje, każe poszukiwać opcji. Drugi jego film, a już dzieło wybitne. 18. „Pusty dom” (2004) reż. Kim Ki-duk Młody mężczyzna włamuje się do mieszkań pod nieobecność właścicieli i przebywa w nich do czasu ich powrotu. W wyniku pomyłki pewnego dnia wkrada się do lokalu mieszkalnego, gdzie spotyka krzywdzoną przez męża kobietę. Zawiązuje się między nimi niezwykła relacja oparta na czułości i wzajemnym zrozumieniu bez użycia słów. Koreański mistrz ociekającego przemocą kina, Kim Ki-duk, nakręcił przejmujący melodramat, a zarazem najbardziej poetycki film w swojej karierze, zaś wysmakowane wizualnie oniryczne zakończenie okazało się być dowodem jego wielkiej wrażliwości. 17. „Dzieci triady” (1992), reż. John Woo Jak słusznie nauczał papcio Peckinpah, najlepsza partnerka do tańca to naładowana giwera. Z taką gwiazdą można stworzyć musical swoich marzeń. Oczywiście jeśli tylko zadbamy o szybkie tempo perkusji (czytaj: liczbę wystrzałów), mocną linię melodyczną (czytaj: rozpadającą się na kawałki scenografię) oraz wprawnego prowadzącego, jakim bez wątpienia jest Chow Yun-Fat. Choreografię zostawmy już Johnowi Woo, który w „Dzieciach triady” opanował tę sztukę do perfekcji. Omawiany tytuł to genialny balet śmierci przyozdobiony iskrami, fruwającymi drzazgami i eksplozjami. A fabuła niech nadal będzie przymiotem literatury beletrystycznej. Nie wiem, kto ją do kina zapraszał. 16. „Spragnieni miłości” (2000), reż. Wong Kar-wai On i ona są imigrantami z Szanghaju uwięzionymi w obcym mieście. Razem wynajmują sąsiednie pokoje w tym samym obskurnym hotelu. Codziennie tak samo czekają na powrót małżonków, gdyż zarówno żona Chowa, jak i mąż Su ze względu na swoją pracę zwykle przebywają poza domem. Samotność i monotonia życia zbliża ich do siebie, jednak mimo uczucia, jakie rodzi się między nimi, postanawiają nie zostawać kochankami. Nie chcą upodobnić się do własnych małżonków. Wong Kar-wai przenosi nas do Hongkongu lat 60. ubiegłego wieku. Za pomocą przepełnionych dekadentyzmem, sennych ujęć nadaje obrazowi niepowtarzalny klimat ulotności. W kadrach tego dzieła nic nie pozostaje bez znaczenia, od gestów aktorów, po symboliczne przedmioty, wszystko tworzy misternie ułożoną grę pozorów. 15. „Nasza młodsza siostra” (2015), reż. Hirokazu Koreeda Prawdopodobnie najlepszy film na podstawie komiksu. Zaskoczeni? „Nasza młodsza siostra” jest adaptacją nagradzanej powieści graficznej „Umimachi Diary” autorstwa Akimi Yoshidy. Przedstawia historię trzech sióstr z Kamakury, które po śmierci ojca przygarniają przyrodnią siostrę poznaną na pogrzebie. Widz obserwuje proste życie bohaterek pełne zwykłych codziennych trosk i obowiązków, rodzące się przywiązanie do dziewczynki i powolne gojenie się niewidzialnych ran zadanych przez rodziców. To piękna, rozgrzewająca serca i pełna pozytywnej energii opowieść, wprost idealna na zimowy wieczór pod kocem. 14. „Po burzy” (2016), reż. Hirokazu Koreeda Wielkie kino bywa niepozorne, ciche i skromne. Przed laty udowadniał to Yasujirō Ozu, a współcześnie w swoim slice of life przyziemne baśnie snuje Hirokazu Koreeda. W łamiącym serca filmie „Po burzy” towarzyszymy borykającej się z problemami rodzinie z niższej klasy średniej. Protagonista, Ryōta, jest postacią jakby wyjętą z produkcji Honga Sang-soo: niegdyś autor nagradzanej powieści, teraz ledwo wiążący koniec z końcem jako prywatny detektyw, wiecznie pijany i fantazjujący o minionym życiu. Koreeda dokonuje wielkiej sztuki. Opowiadając o ludziach złamanych i zniszczonych, o rodzinie rozbitej, o życiu i młodości bezpowrotnie zmarnowanych, a nadziejach utraconych – buduje terapeutyczny klimat, po części za pomocą naturalnie wplatanych bon motów, które w innych okolicznościach brzmiałyby tanio i kiczowato, tu jednak nabierają mistycznego znaczenia i wagi. Gdy burza przemija, następuje spokój. Po każdym sztormie morze się wycisza, a my musimy pamiętać, by za wszelką cenę trzymać się nadziei na lepsze jutro, nawet jeśli jest nią kupon na loterię. 13. „Siedzący słoń” (2018), reż. Hu Bo Chiński kolos niesie potężny ładunek emocjonalny. Choćby w związku z faktem, że reżyser Hu Bo odebrał sobie życie na kilka miesięcy przed pokazaniem filmu publiczności. Treść jedynego zrealizowanego projektu niebezpiecznie splotła się więc z losem artysty. Widzowska uwaga zostaje rozbita na cztery przenikające i uzupełniające się wątki. Hu Bo wprowadza figury nieopierzonego samca, naiwnej małolaty, starca i próbującego się pozbierać bandyty. Za ich sprawą odmalowuje relacje i układy panujące w Państwie Środka. To kwartet zbitych z tropu straceńców, desperatów pozbawionych resztek godności i wyklętych z normalnej egzystencji. Z „Siedzącego słonia” wyziera melancholia i defetyzm. Depresyjna aura nie wyklucza zupełnie niespodziewanej wiary w odmianę losu. Metaforą ucieczki od problemów, rozpoczęcia nowego rozdziału, restartu, wymknięcia się z pułapki staje się dla nieszczęśliwców opowieść o mieszkającym w zoo w Manzhouli tytułowym słoniu. Siedzi on podobno niewzruszony na swoim wybiegu, nie przejmuje się otoczeniem i żadna bieda mu nie straszna. Tylko kto zdoła się przełamać i wsiąść do pociągu, by gonić za marzeniami? 12. „Chungking Express” (1994), reż. Wong Kar-wai Wong Kar-wai, reprezentant straży przedniej nowego kina Hongkongu, w swoim pierwszym wybitnym filmie uraczył widzów kolażowym portretem podwójnym melancholii schyłku XX wieku. Tematy nieobce malarstwu Edwarda Hoppera mieszają się tu z wrażliwością wideoklipu, precyzyjne kompozycje przestrzeni z onirycznym rozmyciem, składniki filmu noir z kliszami komedii romantycznej. Przede wszystkim jednak dostajemy łatwo przyswajalną opowieść o rozczarowaniach miłosnych i uniwersalnym antidotum na złamane serce. Bo po co bez przerwy odgrzebywać ananasa z puszki, którego data ważności już dawno minęła, gdy wokół tyle innych smaków do odkrycia? 11. „Księżniczka Mononoke” (1997), reż. Hayao Miyazaki Szanuj przyrodę. Frazes? Gdyby to było oczywiste, nie słyszelibyśmy o kolejnych katastrofach ekologicznych, wymierających gatunkach, zbezczeszczonych lasach. Niektóre prawdy trzeba powtarzać do znudzenia, z nadzieją, że ludzie kiedyś zrozumieją. Tak też robi Hayao Miyazaki. W swym najbardziej epickim dziele pokazuje walkę o Planetę Ziemię. Uczestniczą w niej wytwory ponadprzeciętnej wyobraźni, postaci obecnie kultowe. Gdy już wyjdziemy z kina, nie porazi nas jedynie słuszność zawarta w przesłaniu. Będziemy pewni, iż zobaczyliśmy wspaniale narysowaną baśń, wzbogacającą X Muzę o nowe doznania artystyczne. To również frazesy? Cóż, warto było je napisać ponownie. 10. „Made in Hong Kong” (1997), reż. Fruit Chan Młodzik o ksywce Autumn Moon tkwi w świecie, gdzie nastolatkowie pozostawieni sami sobie rzucają szkołę i zarabiają, wykonując brudną robotę zleconą przez gangi. Zmarginalizowani żyją intensywnie i umierają młodo. Dorośli są nieobecni, przytłoczeni rzeczywistością uciekają od problemów. W osieroconych sercach narasta potrzeba poradzenia sobie z własnym życiem, a bezsilność tylko rodzi zniecierpliwienie i gniew. Mimo że czuć sprzeczność wobec przestępczych poczynań niedorostka, to intymna sytuacja obcowania w świecie targanym porywami serca zbliża nas do zagubionego chłopaka z każdą minutą. Nie spotkałam się wcześniej z tak żywo poprowadzoną narracją w filmie coming-of-age, wypełnionym po brzegi młodzieńczą energią i intensywnością przeżyć. 9. „Miłość obnażona” (2008), reż. Sion Sono Co potrafią Azjaci, czego nie potrafi reszta świata? Na pewno kręcić tak bezkompromisowe filmy. Artystyczna wrażliwość łączy się z szaleństwem anime, film kung-fu przeplata dramat rodzinny, analiza przemysłu pornograficznego zostaje wymieszana z przypowieścią religijną. Już nawet tytuł jest przewrotny, bo „Miłość obnażona” stanowi pierwszą część „trylogii nienawiści”. Jej twórca, Sion Sono, to piewca indywidualizmu, świadomy jak trudną drogę trzeba przebyć, by zaakceptować siebie. Na ekranie zajmuje ona aż cztery godziny, co nie jest standardowym metrażem. Na szczęście ogrom atrakcji, jakie tu znajdziemy, wspaniale ogląda się jednym ciągiem. Uwierzcie, reżyserowi brak piątej klepki, ale wcale nie oznacza to, że głupio gada. Wręcz przeciwnie: mówi głośniej niż inni, co mu w duszy gra. 8. „Oldboy” (2003), reż. Park Chan-wook Park Chan-wook stworzył obraz bezkompromisowy. Pokazał widzom w sposób dosłowny niesamowicie brutalne sceny, gloryfikował zemstę i przemoc, a także ukazał szczególnie parszywą formę psychicznego upodlenia bohatera. To jeden z filmów, które ogląda się z pewnymi wyrzutami sumienia, zastanawiając się, czy to na pewno w porządku, aby z takich widoków czerpać przyjemność. Najważniejsze jest jednak to, w jaki sposób „Oldboy” oddziałuje na widza, a staje się on seansem hipnotyzującym. Duża w tym zasługa przemyślanej w najdrobniejszych detalach intrygi, będącej najważniejszą częścią fabuły. Chociaż sploty zdarzeń niejednokrotnie szokują, nigdy nie można zarzucić im braku logicznego ciągu przyczynowo-skutkowego. Dzieło Koreańczyka to fenomenalnie zbudowana orgia przemocy, trzymająca widza za gardło od pierwszej do ostatniej minuty. 7. „Siedmiu samurajów” (1954), reż. Akira Kurosawa Gdyby dzieło Akiry Kurosawy sprowadzić tylko do opisu fabuły, widz mógłby pomyśleć, że to film jakich wiele. Jednak sam zarys akcji jest punktem wyjścia do opowieści o honorze, przyjaźni, poświęceniu i walce o godność. Optymistyczne akcenty bezinteresownej walki za słabszych mieszają się z pesymistycznym spojrzeniem na ludzką naturę, strach i zakłamanie, a nad wszystkim unosi się nostalgia i refleksja nad przemijaniem. Ponad trzy godziny z siódemką tytułowych bohaterów i mieszkańcami wioski, której bronią, mija bardzo szybko. Każda z postaci jest unikalna i ma swoją historię, która odciśnie się na głównym wątku filmu. Razem tworzą mozaikę ludzkich postaw, motywacji i charakterów. „Siedmiu samurajów” to wreszcie realizacyjny majstersztyk. Film, który poraża swoim rozmachem i maestrią kolejne pokolenia widzów. Każda scena, kadr i ujęcie zostały drobiazgowo rozplanowane i zrealizowane przy użyciu najnowocześniejszych w swoich czasach technik. Nie pozostawiono niczego przypadkowi, tak że nawet pojedyncze zjawiska pogodowe odgrywają tu swoją rolę. To czarno-biały obraz pełen kolorów. 6. „Kobieta z wydm” (1964), reż. Hiroshi Teshigahara Świat pustyni dosłownie wciągający ludzi w głąb. A pośrodku wszystkiego ludzka seksualność. Mam wrażenie, że żadne dzieło filmowe nie powiedziało wcześniej tak śmiało o cielesności. Bohaterowie odkrywają siebie, a w międzyczasie odsłaniają przed kamerą także swoją nagość. Ale nie jest to prowokacja względem widzów. Wręcz przeciwnie, to raczej pokazanie kinu, co kryje się pod charakteryzacją i kostiumami – człowiek. Raz godny pogardy, raz pełen miłości. Niby łatwy w charakterystyce, a w obliczu ekstremalnej sytuacji wymykający się wszelkim przewidywaniom. Ta nieuchwytność czyni film obiektem nieskończonej dyskusji, do której śmiało powinniście się przyłączyć. 5. „Zawieście czerwone latarnie” (1991), reż. Zhang Yimou „Zawieście czerwone latarnie” może być postrzegany jako krytyka patriarchatu, ale przede wszystkim jest to opowieść o kobiecie uwiązanej w tradycji, gdzie jedyną ucieczką jest śmierć lub szaleństwo. Symbolizująca w konfucjanizmie harmonię zabudowa typu siheyuan jawi się jako miejsce pełne zepsucia, piekło wybrukowane cierpieniem kobiet. Całość ukazana jest w sposób poetycki, łącząc delikatność i dosadność. Rytm życia wyznacza tu czerwona latarnia ustawiana przy apartamencie jednej z żon względem widzimisię pana posiadłości. Reszta konkubin uwięziona w czterech ścianach knuje intrygi, co dostarcza klaustrofobicznych odczuć. Ograniczona, bezosobowa przestrzeń kształtuje postacie i odzwierciedla stany emocjonalne zamkniętych w niej ludzi. Światło latarń nie jest w stanie przyćmić machinacji, którym poddawana jest nowa rodzina Songlian. Wśród samotnych dachów wiele kobiet spotkał podobny, tragiczny los, a mrocznym przejściom powierzono liczne sekrety. Młoda dziewczyna skażona zostaje okrucieństwem. Odziana w piękne suknie brnie ślepo w ciasne zaułki, gdzie nie ma miejsca na duszę. 4. „Służąca” (2016), reż. Park Chan-wook Park uwielbia z kina gatunkowego tworzyć prywatny plac zabaw. W „Służącej” bierze na warsztat utrzymaną w duchu twórczości Dickensa powieść „Złodziejka” autorstwa Sary Waters. Wiktoriańską Anglię zmienia na Koreę lat 30. XX wieku. Do klasycznego melodramatu dodaje silne akcenty komediowe oraz solidnie doprawia lesbijską erotyką. Następnie niepostrzeżenie zmienia go w osobliwy thriller z elementami heist movie, nad którym unosi się duch markiza de Sade. Technicznie całość doprowadza do perfekcji: muzyka poruszająca, kadry wymuskane, a główne bohaterki pełne uroku. Wszystko razem tworzy postmodernistyczną bombę, wobec której nie sposób przejść obojętnie. 3. „Tokijska opowieść” (1953), reż. Yasujirō Ozu Rodzice przyjeżdżają do wielkiego miasta, by odwiedzić swoje dorosłe potomstwo. Staruszkowie szybko stają się dla zabieganych dzieci jedynie przykrymi gośćmi, których jak najszybciej chcieliby się pozbyć. Pretekst zawsze się znajdzie… Czas płynie inaczej dla młodszych i starszych, a tempo dwóch pokoleń nie współgra ze sobą. Czas oddala ludzi od siebie. Gdy przychodzi refleksja, jest już zwykle za późno. Wtedy okazuje się, że najlepsze, co możemy sobie nawzajem ofiarować, to odrobina uwagi, odrobina czasu. „Tokijska opowieść” to wszak opowieść o życiu: małe smutki i radości, chwile zabawy, sporo pracy, rzadkie współczucie i wsączająca się nieubłaganie samotność. Te odwieczne prawidłowości można jedynie zaakceptować, choć nigdy nie przychodzi to łatwo. Yasujirō Ozu w swoim najsłynniejszym dziele bywa zarówno poetycko delikatny, jak i szczery do bólu. Powolna narracja i minimalistyczny styl wraz z nieszablonowym podejściem do roli dialogów, zdjęć i montażu składają się na urzekającą próbę zapisania na taśmie filmowej ulotnego życia z jego pięknem ukrytym w ludzkiej niedoskonałości. 2. „Rashomon” (1950), reż. Akira Kurosawa Niewielu reżyserów potrafi tak wnikliwie jak Akira Kurosawa zaglądać w mroczne zakątki ludzkiej duszy w poszukiwaniu dogasającego żaru człowieczeństwa. W „Rashomonie” odwieczne pytanie: „Czym jest prawda?” pozwala nam pochylić się nad ludzką naturą i jej sprzecznościami. Skłania do poszukiwań tego, co kieruje postępowaniem człowieka i każe zastanowić się, czy ma ono jakiś sens. Wraz z bohaterami filmu pytamy zatem, kim jest człowiek i jak to możliwe, że wyrządza drugiemu tyle zła. Dochodzimy jednakże do wniosku, że zło nie istnieje bez dobra. By równowaga świata została zachowana, rozpaczy musi odpowiadać nadzieja, a ulewnemu deszczowi – ciepło słońca wychodzącego zza chmur. Akira Kurosawa stopił te fundamentalne rozważania w nierozerwalną całość z zachwycającą formą, w której żadne ujęcie i cięcie montażowe nie jest przypadkowe. Alegoryczna opowieść wpisana jest w perfekcyjnie dopracowany scenariusz, którego nieortodoksyjna budowa – obok histerycznej kreacji Toshirō Mifune – najlepiej pozwala docenić przełomowe znaczenie „Rashomona”. 1. „Harakiri” (1962), reż. Masaki Kobayashi „Harakiri” to przede wszystkim demitologizacja kodeksu bushidō. Dowód na to, że nawet w feudalnej Japonii, w obliczu prawdziwego zagrożenia honor i tradycja to tylko fasada. Czy być człowiekiem znaczy ślepo podążać za narzuconymi zasadami? Nie jest to jednak nudny film polityczny, a kryminał z misternie utkaną intrygą. Opowieść protagonisty wciąga bez reszty. Kobayashi, odsłaniając kolejne karty, gra na naszych emocjach i kilka razy każe nam weryfikować opinię na temat bohaterów. Mało? To wiedzcie, że podczas sceny walki na polanie poczujecie wiatr we włosach.

\n piekło jest dla bohaterów 1962 cda
Piekło jest dla bohaterów < > Niesamowity Hulk. Niesamowity Hulk. Film SF Pod wpływem stresu doktor Banner zmienia się w mutanta - Hulka. W Brazylii uczy się
75 lat temu rozpoczęła się inwazja aliantów w Normandii – jedna z najważniejszych operacji II wojny światowej Pierwszym fabularnym filmem, który obszernie przedstawiał historię lądowania, był "Najdłuższy Dzień" Filmowe wizje D-Day i prowadzących do niego wypadków w sporej mierze rozgrywały się nie na polu walki, lecz w sztabach i gabinetach Otwierająca "Szeregowca Ryana" sekwencja krwawego lądowania na normandzkiej plaży do dziś pozostaje niedoścignionym osiągnięciem kina wojennego Dopełnieniem filmu Spielberga pozostaje "Kompania Braci" – wówczas najdroższy, a ciągle chyba najdoskonalszy serial wojenny Spojrzenie 1, epickie: "Najdłuższy Dzień" Rozmach tej produkcji z 1962 roku, nagrodzonej dwoma Oscarami i Złotym Globem, do dziś imponuje. Kosztowała 10 mln dol. – aż do czasów "Listy Schindlera" nie wydano tyle na czarno-biały film. Pracowało nad nią pięciu scenarzystów i czterech różnych reżyserów, aby lepiej oddać punkt widzenia głównych walczących nacji (warto zauważyć, że Anglicy i Amerykanie mówią tu po angielsku, Niemcy po niemiecku itd.). Producenci zatrudnili ponad 2 tys. żołnierzy jako statystów, a sceny desantu kręcono na Korsyce przy wsparciu amerykańskiej 6. Floty. Dla scenariusza punktem wyjścia była świetna książka Corneliusa Ryana, oparta na dziesiątkach rozmów ze świadkami i uczestnikami wydarzeń. Film, podobnie jak pierwowzór, "oprowadza" widza zarówno po sztabach i gabinetach, jak i po najbardziej znanych bitewnych epizodach Dnia D – jest tu więc tu i krwawy impas na plaży Omaha, i wspinaczka na klif Pointe du Hoc. "Najdłuższy dzień" - kadr z filmu Wątków i postaci w "Najdłuższym Dniu" jest tyle, że wystarczyłoby na serial – film niby ma obsadę gwiazdorską, ale niektóre z wielkich nazwisk ówczesnych i przyszłych ( Henry Fonda, John Wayne, Robert Mitchum, Richard Burton, Sean Connery, Bourvil) pojawiają się na ekranie praktycznie jako cameo. Epickiego wymiaru przedsięwzięcia dopełniają powracający "motyw losu" z 5. Symfonii Beethovena i niektóre napompowane do granic dialogi, brzmiące jak przypis historyka-eseisty. "Najdłuższy Dzień" (1962) w XXI wieku ma urok cokolwiek archaiczny. Są tu sceny, które bronią się nawet i po półwieczu: szkoccy komandosi schodzący na brzeg przy akompaniamencie kobzy; natarcie Francuzów przez Ouistreham; rzeź spadochroniarzy lądujących przy dźwiękach dzwonów w środku miasteczka. Są też jednak i akcenty groteskowe w propagandowej wymowie: alianci współpracują bez zgrzytów, wysocy oficerowie to bez wyjątku "swoje chłopy", a francuski wieśniak wiwatuje, gdy flota inwazyjna zasypuje wybrzeże i jego dom gradem pocisków. O spustoszeniach i cywilnych stratach, jakie spowodowali alianci podczas lądowania w Normandii, nie ma tu wzmianki. Spojrzenie 2, oniryczne: "Overlord" Właściwie trudno nazwać ten film jednoznacznie wojennym. Pola walki niemal tu nie widać – wojna zdaje się przez większość czasu machiną pracującą rytmicznie, lecz w oddali. Główny bohater, młody Brytyjczyk powołany do armii, widzi i słyszy tę machinę coraz wyraźniej, głównie w chwilach rozpiętych gdzieś pomiędzy snem a transem. "Tylu już zginęło. Po prostu będę jeszcze jednym. To się czuje, tak samo jak czujesz, że zbliża się przeziębienie" – pisze w liście do bliskich bohater-everyman. Cała jego podróż ku nieuchronnemu – od angielskiej prowincji, poprzez obóz szkoleniowy, aż po brzegi Normandii – nabiera charakteru zamglonej, onirycznej wydzieranki. Klimat jest tu chłodny, rozmowy – oszczędne. "Wiesz, co to wszystko znaczy? Kiedy zacznie się inwazja, to my będziemy pierwszymi na brzegu" – narzeka jeden z żołnierzy. Bohater odpowiada ze zrezygnowanym uśmiechem: "Ktoś musi być pierwszy". Podobny film można by oczywiście nakręcić z każdym frontem każdej wojny w tle. Tu jednak umiejętna kombinacja fabularnego z archiwalnym pozwala nie tylko zilustrować przeczucia bohatera, ale i pokazać rzeczywistą skalę tytułowej operacji. Warto też zachować w pamięci prościutką a przejmującą piosenkę "We Don’t Know Where We’re Going". Wśród szeregu nagród, jakie odebrał reżyser Stuart Cooper, znalazł się Srebrny Niedźwiedź – przyznany właśnie za "Overlord". Spojrzenie 3, czyli część całości: "War and Remembrance" i "Wielka Czerwona Jedynka" Inwazja na Europę pojawia się w jednym z odcinków klasycznego, nagradzanego miniserialu telewizji ABC "Wojna i Pamięć" ("War and Remembrance", 1988) – kontynuacji "Wichrów Wojny", opartych na bestsellerowej powieści Hermana Wouka. Oba seriale to właściwie saga amerykańskiej rodziny Henrych rozgrywająca się na tle wydarzeń wojennych. W epizodzie, o którym mowa, postęp inwazji obserwujemy głównie dzięki fragmentom archiwalnym i słyszymy o nim od narratora. To, co istotne dla akcji, dzieje się we wnętrzach. Możemy obejrzeć rekonstrukcję przełomowych narad u głównodowodzącego siłami alianckimi generała Dwighta Eisenhowera, który wraz ze swoim sztabem nerwowo wypatruje korzystnego "okna pogodowego" dla rozpoczęcia operacji. Poziom napięcia w tych scenach wydaje się zaskakująco średni – być może także dlatego, że Eisenhowera, który miał w tamtym czasie 53-lata, gra tu ponad 20 lat starszy Marshall. W niespiesznej konwencji znakomicie odnajdują się za to sceny z rozmemłanymi niemieckimi dowódcami, którzy potrafią wyłącznie przytakiwać Hitlerowi. Ten zaś jest przekonany, że lądowanie na plażach Normandii jest tylko dywersją, a nie prawdziwą inwazją. Foto: Materiały prasowe "Wielka czerwona jedynka" - kadr z filmu Także w "Wielkiej Czerwonej Jedynce" (1980) możemy się przyjrzeć lądowaniu w Normandii jako wycinkowi większej historii. Obraz Samuela Fullera jest bowiem filmową podróżą przez cały szlak bojowy legendarnej amerykańskiej 1. Dywizji Piechoty – od Algierii i Tunezji, poprzez lądowanie na Sycylii aż po desant we Francji. Nie oglądamy tu samego zejścia na brzeg na plaży Omaha, niedaleko Coleville-sur-Mer. Widzimy żołnierzy tytułowej "Wielkiej Czerwonej Jedynki" najpierw na okręcie desantowym, a potem: przygwożdżonych niemieckim ogniem, kiedy próbują sobie utorować drogę ucieczki z plaży przy pomocy rur Bangalore. Ten fragment filmu to raczej inwazja w skali mikro – z rozmiarów rzeczywistej rzezi w tamtym miejscu i czasie widać w filmie niewiele. Zaczynamy się lepiej rozeznawać dopiero wtedy, kiedy jakiś oficer krzyczy: "Na tej plaży są dwa rodzaje ludzi: martwi i ci, którzy umrą. Wynośmy się stąd, do cholery!" (cytat prawdziwy). Dopiero wtedy widać, jak spomiędzy dziesiątek martwych i ciężko rannych zrywają się do biegu ku wydmom żywi. Niewielu. Spojrzenie 4, sztabowo-gabinetowe: "Churchill" i "Ike" Dwa filmy w tym zestawieniu łączy to, że rozgrywają się głównie w gabinetach i pokojach narad polityków i wojskowych – raczej więc widzimy tu układanie fundamentów pod operację "Overlord" niż jej początek. Słabszy w tym duecie wydaje się "Churchill" (reż. Jonathan Teplitzky, 2017), w którym tytułową rolę gra Brian Cox. Początek to sen Churchilla: plaża, fale zabarwione krwią, setki ciał żołnierzy w piachu i błocie… Film rozgrywa rzeczywiste skądinąd zastrzeżenia brytyjskiego premiera wobec inwazji przez kanał La Manche i obawę przed klęską operacji. Jego lęki podsycały doświadczenia z wcześniejszych lat wojny (ewakuacja z Dunkierki, fatalne lądowanie pod Dieppe), ale i z wojny poprzedniej (tragedia Gallipoli, będąca także osobistą klęską Churchilla). To mógł być lepszy film. Problem polega tu na przesadzie w jednych kwestiach i nierozegraniu innych. Dyskusje z Eisenhowerem i własnymi generałami Churchill obraca w kłótnie, w których wypada jak histeryk. Z kolei np. marszałek Montgomery sprawia tu wrażenie niemal potulnego podwładnego Eisenhowera – a to do faktów ma się raczej luźno. Foto: Materiały prasowe "Churchill" - kadr z filmu Dużo bardziej zrównoważony wydaje się telewizyjny "Ike: Odliczanie do inwazji" (2004, reż, Robert Harmon). Akcja skupia się na tygodniach poprzedzających operację, a w jej centrum znajdują się dylematy gen. Eisenhowera, którego zagrał Tom Selleck. Jego Eisenhower jest ujmujący, nieliczne fałsze odzywają się wtedy, kiedy wygłasza kwestie wpadające w nadmierną pomnikowość. Roli Sellecka towarzyszyły pewne wyrzeczenia: niepalący aktor musiał zagrać człowieka, którego normą w tamtym czasie były cztery paczki papierosów dziennie (dopiero w 1949 roku Eisenhower ograniczył się do jednej). Zgrabnie skondensowano tu napięcia między Ikiem a Pattonem, Montgomerym czy de Gaullem. Film nieźle też pokazuje, do jakiego stopnia Eisenhower "nie chce, ale musi" zachowywać się nie tylko jak strateg, ale i jak polityk. Scen batalistycznych brak – mamy za to człowieka, który czuje ciężar podejmowanych decyzji. Spojrzenie 5, przełomowe: "Szeregowiec Ryan" Ośmiu amerykańskich żołnierzy niedługo po lądowaniu rusza za linie wroga. Mają odnaleźć jednego, który stracił na wojnie wszystkich braci. To historia fikcyjna, ale luźno nawiązuje do prawdziwej: spośród czterech braci Nilandów, którzy poszli na tamtą wojnę, jeden długo był uważany za zmarłego (zaginął bez wieści w Birmie), dwóch zginęło na samym początku inwazji w Normandii – ich matka dostała ponoć trzy zawiadomienia tego samego dnia. Ocalałego z braci armia postanowiła zabrać z frontu, zgodnie z tzw. regułą ostatniego żyjącego potomka. Armia przyjęła tę regułę półtora roku wcześniej, po tym jak pięciu braci Sullivan poszło na dno z krążownikiem, na którym służyli na Pacyfiku. Foto: Materiały prasowe "Szeregowiec Ryan" - kadr z filmu Steven Spielberg słuchał swoich pierwszych opowieści o wojnie od ojca, który latał na bombowcach w Birmie. Kiedy Spielberg patrzył potem na heroiczne filmy wojenne z Johnem Waynem, miał wrażenie, że coś tu mocno nie gra. Wiele lat później, podczas pracy nad "Szeregowcem Ryanem", obrał sobie za cel jak najwierniejsze, pierwszoosobowe oddanie pola walki – takiego, jakim go doświadcza przerażony i zdezorientowany żołnierz. O zastosowanych technikach pisze sporo Lester D. Friedman w książce "Citizen Spielberg". Kręcenie z ręki kamerą tuż przy ziemi. Intensywne użycie image shakera – aby "przybliżyć" widza do wybuchów. Użycie sprzętu i technik obróbki z epoki. Specyficzna "mglista ostrość" kadrów. Odgłosy strzałów rejestrowane przy pomocy prawdziwej broni i ostrej amunicji. Film zdobył pięć Oscarów i kilkadziesiąt innych nagród i nominacji, ale zostawmy je na boku. Wystarczy pierwsze pół godziny – czyli sekwencja krwawej rzeźni amerykańskiej piechoty na plaży Omaha – by zrozumieć, że mówimy o kamieniu milowym, cezurze, nowym punkcie odniesienia dla kina tego gatunku. Po "Szeregowcu Ryanie" niemal każdy wcześniejszy film wojenny wydaje się jeśli nie przestarzały, to przynajmniej "nie-aż-tak-wojenny". Sfilmowanie "plaży Omaha" pochłonęło 11 mln dol., czyli siódmą część budżetu filmu. Zużyto 40 beczek sztucznej krwi. Jako kilkudziesięciu spośród tysiąca statystów zatrudniono inwalidów bez rąk i nóg – łatwiej było dzięki temu filmować piechurów, którzy tracą kończyny od odłamków. Chaos, paraliżujący strach, bezradność, wszechobecność śmierci – nikt tego wszystkiego wcześniej w tak naturalistyczny sposób w kinie nie pokazał. "Szeregowiec Ryan" jest pod tymi względami wybitny. Gorzej ze scenariuszem i wymową tego filmu. Spielberg nie umie sobie tu odmówić tanich chwytów i klisz ze swojego bardziej rozrywkowego repertuaru. Jeden z najbardziej znanych historyków II wojny światowej Antony Beevor, powiedział mi w wywiadzie, że zalicza "Ryana" jako całość do niedobrych filmów wojennych, a finał wywołuje u niego zgrzytanie zębów: "Równie dobrze można sobie obejrzeć «Parszywą dwunastkę»". Wreszcie autentyczny dylemat – czy warto poświęcać ośmiu, by uratować jednego? – który towarzyszy misji bohaterów, zostaje przydeptany buciorem nachalnego finału. Oglądając powstałe stosunkowo niedługo później "Sztandar chwały" i "Listy z Iwo Jimy" zastanawiam się, czy np. tamten Clint Eastwood nie obszedłby się z opowieścią o Ryanie uczciwiej, bardziej krytycznie. Wtedy z kolei przypominam sobie, że dyptyk Eastwooda mógłby w ogóle nie powstać, gdyby nie przetarcie ścieżek przez "Szeregowca Ryana" i Spielberga. Spojrzenie 6, czyli serial jeszcze doskonalszy: "Kompania Braci" Gdy Steven Spielberg i Tom Hanks wchodzili w role producentów wykonawczych tego miniserialu, można było się zastanawiać, czy ktoś tu nie próbuje odcinać kuponów od "Szeregowca Ryana". Nic bardziej mylnego. "Kompania Braci" (2001) jest w sporej mierze komplementarna wobec tego filmu – i nie idzie tylko o pracę kamery czy ziemisty color grading. Jeśli mówimy o odwzorowaniu realiów wojennych, autentyczności, dbałości o detal, wydaje się nawet doskonalsza. Nie tylko dlatego, że była w swoim czasie najdroższym serialem w dziejach telewizji. I nie tylko dlatego, że została oparta na prawdziwej historii (książka historyka Stephena E. Ambrose, pamiętniki żołnierzy), a aktorzy mogli się konsultować z autentycznymi postaciami, które przyszło im grać. W preludiach do każdego odcinka pojawiają się zresztą sami weterani. W sumie "Kompania Braci" przejęła atuty "Szeregowca Ryana", pozbywając się większości jego wad. Serial pozwolił znakomicie pokazać to, co bywało trudne uchwytne w formule pełnometrażowej: rozwój szczególnych więzi między żołnierzami w małym oddziale; kontrast między długimi chwilami żołnierskiej nudy a krótką intensywnością boju; odwleczone bitewne traumy, ale i objawy dwuznacznej, uzależniającej fascynacji walką. Jest tu może za dużo wizerunkowego łagodzenia niewygodnych kantów, za to szczęśliwie mało patosu. Efekt świeżości pogłębia to, że widzimy aktorów w większości znanych mało lub nieznanych w ogóle. Dopiero z perspektywy dekady-dwóch widać, jakie kariery stały przed Damienem Lewisem, Jamesem McAvoyem, Tomem Hardym, Michaelem Fassbenderem czy Andrew Scottem, którzy tu jako przewijają się przez ekran czasem w parominutowych epizodach. Widz zaczyna kojarzyć twarze żołnierzy z nazwiskami dopiero po paru odcinkach – o ile zdąży. Bo tu w każdej chwili, od przypadkowej kuli może zginąć ktoś, kto wyszedł cało z najcięższej bitwy. Ktoś inny ocaleje, bo szrapnel, który trafił prosto w jego okop, okazał się niewybuchem. Tę okrutną przypadkowość wojny serial ilustruje kapitalnie. Foto: Materiały prasowe "Kompania braci" - kadr Tytułowa "kompania braci" była jednym z pododdziałów elitarnej amerykańskiej 101. Dywizji Powietrznodesantowej. Nocny zrzut spadochronowy 6 czerwca 1944 roku – który poprzedził poranny desant głównych sił z morza – był dla niej chrztem bojowym. Początkowe epizody serialu pokazują przygotowania, sam zrzut oraz starcia w pierwszych godzinach i dniach w Normandii, podręcznikowy szturm na baterię niemieckich dział oraz walki o miasteczko Carentan. W jednym z tych odcinków ludzie od efektów specjalnych zużyli ponoć więcej pirotechniki niż przypadło na całego "Szeregowca Ryana". Ujęcia startującej armady samolotów ze skoczkami, w połączeniu ze świetną muzyką Michaela Kamena, wywołują ciarki na plecach. Ale nie mniejsze wrażenie robią w "Kompanii Braci" rzeczy małe, choćby zbliżenia na twarze spadochroniarzy, którzy lęk nadrabiają miną. Albo rozmowy – bo postaci mówią tu na ogół do siebie normalnym językiem, a nie gotowcami. Dwóch ludzi po chaotycznym zrzucie próbuje odnaleźć swoje pododdziały i jednocześnie nie zaplątać się pod lufy Niemców. Szeregowiec: "Ciekawe, czy wszyscy inni też się zgubili". Porucznik: "Nie zgubiliśmy się. To przecież Normandia". Wybitny serial, od pierwszego do ostatniego odcinka.

Piekło jest dla bohaterów gdzie obejrzeć cały film online vod, cda, lektor pl ? 1962 | Czas trwania: 90 min. GATUNEK.

Piekło Dantego – opis | wypracowanie Obraz Piekła w „Boskiej Komedii” Dantego jest bardzo wymowny i silnie alegoryczny. W toku narracji dowiadujemy się, że Piekło powstało w momencie strącenia Lucyfera z nieba, kiedy to zbuntowany anioł uderzył w ziemię i stworzył potężny lej, na którego dziewięciu okręgach znajdują się miejsca wieczystych katuszy grzeszników. Dante wymienia rodzaje przewinień, jakich dopuściły się dusze cierpiące w Piekle, dostosowując opisy poszczególnych kręgów do rangi popełnionych przez potępieńców grzechów. Opisom katuszy towarzyszą dramatyczne obrazy rozszalej przyrody, która stanowi tło dla wydarzeń. Dante, wędrując z Wergiliuszem przez piekielne otchłanie, staje najpierw nad Acherontem, podziemną rzeką, przez którą potępione dusze przewozi mityczny Charon. Następnie Dante dostaje się do Przedpiekla, miejsca z którego przybył po niego Wergiliusz. W tym kręgu piekielnym dusze nie doznają fizycznych katuszy, lecz cierpią z powodu niemożności oglądania boskiego majestatu. Są to osoby szlachetne, poeci i filozofowie, jednak narodzeni przed Chrystusem, i przez to nieochrzczeni, nie mają szans na zbawienie. Kolejny krąg jest miejscem, gdzie sądu nad duszami dokonuje Minos, owijający swój ogon wokół grzesznika, dając tym samym wieczny wyrok potępieńcowi, bowiem ile razy owinie Minos swój ogon wokół niego, tak głęboko spadnie w piekielną otchłań potępiony. W tym samym okręgu widzimy też dusze nieszczęśliwych kochanków, którzy za niepohamowaną zmysłowość zostają skazani na wieczne pędzenie z wiatrem przez otchłań piekła. Nigdy nie dane im będzie zaznanie spokoju. Poniżej rozpustników znajdują się potępione dusze tych, którzy zgrzeszyli obżarstwem. Ich wieczne męki odbywają się w mrocznej aurze i w towarzystwie mitycznego psa, Cerbera: W trzecim, wieczystych dżdżów, stanąłem kole:Deszcz chłodny, ciężki, ciągły i przeklętyWciąż jedną modłą siecze, żga i brudna woda i grad w bryły ściętyWalą się strugą na ów kraj ucisku;Cuchnie skróś ziemia brzydkie ssąca zwierz dziki o potrójnym pysku,Warczy i szczeka, i jak pies się dąsaNa lud w okropnym pławiony bagnisku. W nie lepszych warunkach muszą cierpieć dusze potępionych w kręgu czwartym. W błocie toczą wielkie ciężary, biegają i wciąż kłócą się ze sobą skąpcy z rozrzutnikami. Przystępu do nich broni gniewny, zezwierzęcony Pluton. Do kolejnego kręgu dusze potępionych przewozi surowy Flegiasz. W kręgu tym przebywają zaś wszyscy ci o gwałtownych charakterach, którzy nie potrafili za życia powściągnąć złości. Wejście do szóstego kręgu piekielnej otchłani jest nad wyraz trudne, gdyż strzegą go potężne demony. Jedynie pomoc wysłannika niebios pozwala Dantemu kontynuować podróż przez zaświaty. Nieprzypadkowo jest to miejsce wyjątkowo trudno dostępne, gdyż przebywają w nim grzesznicy, którzy za życia bluźnili przeciwko Bogu, głosząc różnego rodzaju herezje. Teraz leżą w otwartych, płonących grobach i cierpią wieczyste katusze za swoje przewinienia. Siódmy krąg, strzeżony przez Minotaura, składa się z kilku rejonów, w których przebywają różnego rodzaju gwałtownicy i osoby występujące przeciwko prawom natury. Do nich należą samobójcy i rozrzutnicy, którzy za działanie przeciwko własnemu dobru zostają skazani na zamknięcie dusz w zaroślach oraz ściganie przez psy. Kolejny rejon zajmują dusze bluźnierców, którzy cierpią katusze leżąc na rozgrzanej pustyni i przyjmując na swe strapione dusze ognisty deszcz, który rozpala je także od góry. Ognisty deszcz dopada także sodomitów i lichwiarzy z trzeciego rejonu. Krąg ósmy dzieli się na dziesięć czeluści, z których każdą zamieszkują potępione dusze skazane na piekło za innego rodzaju przewinienia, w każdej też inna kara dosięga grzeszników, wszystkie zaś są potworne. Uwodziciele i stręczyciele z pierwszej czeluści, pilnowani przez diabłów z batami, biegają bez przerwy w różnych kierunkach. Pochlebcy toną w paskudnym kale. Nietypowa kara czeka tych, którzy bezprawnie manipulowali dobrami kościelnymi - zostaną oni umieszczeni w otworach skalnych ze stopami wystającymi na zewnątrz, płonącymi niczym pochodnie. Znajdujący się w czwartej czeluści wróżbici także cierpią niespotykane męki, mając głowy odwrócone do tyłu i poruszając się przez to wbrew prawom natury. W gorącej smole, pilnowani przez bezwzględnych diabłów, nurzają się oszuści wszelkiego gatunku, natomiast gnieceni ciężarem ołowianej kapy obłudnicy wolno stąpają po obszarach czeluści szóstej. W siódmej czeluści widzimy złodziei, którzy zmieniają się bez przerwy w gady i wracają do ludzkiej postaci. Będąc gadami, kąsają tych o ludzkiej postaci, jako ludzkie istoty cierpią zaś niewyobrażalny ból w związku z ukąszeniami. Dusze fałszywych doradców przebywające w ósmej czeluści zamknięte są w płomieniach, ciała siewców niezgody z czeluści dziewiątej pokryte są ranami, a fałszerze z czeluści dziesiątej zachowują się jak szaleńcy, którym nie dany jest spokój. Pomiędzy ósmym i dziewiątym kręgiem znaleźć można studnię, przez którą widać zdrajców z ostatniego kręgu, do którego przystępu bronią giganci. Dziewiąty krąg piekielny został podzielony na cztery rejony. Pierwszy z nich, rejon Kaina, zajmują dusze tych, którzy zdradzili członków rodziny. Drugi natomiast, rejon Antenora, przeznaczony jest dla zdrajców politycznych. Zarówno jedni, jak i drudzy cierpią, zamarznięci w wodach jeziora Cocito aż po policzki. Pokryci lodem, lecz z odsłoniętymi twarzami, są także grzesznicy z rejonu Ptolomea, którzy zawinili zdradą własnych gości. Samo dno piekła, czwarty rejon dziewiątego kręgu, jest miejscem pobytu największych zdrajców, w całości pokrytych lodem. Główne miejsce zajmuje tam Lucyfer, którego poznajemy jako bestię o trzech paszczach, przeżuwających trzech największych zdrajców świata starożytnego: Judasza, Brutusa i Kasjusza. Opis tego skutego lodem kręgu zamyka wizję Piekła według Dantego. Rozwiń więcej
Kup teraz na Allegro.pl za 55 zł - HELL IS FOR HEROES (PIEKŁO JEST DLA BOHATERÓW) DVD (14067741987). Allegro.pl - Radość zakupów i bezpieczeństwo dzięki Allegro Protect!
Pora chyba powoli nadrabiać zaległości i zbierać swoje typy po nominacjach do Oscarów. Dziś, przedpremierowo o jednej z produkcji, które mogą być jednym z pewniaków. W końcu Akademia lubi takie obrazy - niezbyt skomplikowane, bez wielkiego eksperymentowania, z nutką dramatyzmu... Taki obraz wojny, bez wielkich scen bitewnych, nawet czasem bez namacalnej obecności wroga, ale z namacalną obecnością śmierci, już znamy, Sam Mendes do tego dokłada jeszcze ciekawy pomysł na zdjęcia, kręcone długimi ujęciami. I to właśnie zdjęcia są moim zdaniem najmocniejszą stroną tego filmu. Fabuła nie jest skomplikowana, a powiedziałbym nawet, że dokonano w niej trochę uproszczeń i błędów, które mogą psuć przyjemność z oglądania. Oto dwóch młodych żołnierzy dostaje misję, by przedostać się przez linię wroga, by powstrzymać od ataku duży oddział brytyjskich żołnierzy - jeżeli nie dotrą do nich do świtu, tamci zostaną wciągnięci w pułapkę. Gra idzie o życie 1600 ludzi, a wszystko zależy od dwójki zdeterminowanych młokosów. Przyzwyczajeni jesteśmy do takich obrazów z II wojny światowej, ale czym różni się jedna od drugiej? Bród, błoto, głód, strach, są takie same. I traktowanie ludzi jako mięsa armatniego również. Dowódca chce mieć sukces, a koszt jest sprawą drugorzędną. Mendes zrobił film jak na historię wojenną raczej kameralny, chwilami nawet klaustrofobiczny, ale czuje się w nim emocje. Miał w tym też osobistą motywację - ta historia została opowiedziana przez jego dziadka. Przez dwie godziny obserwujemy zmagania człowieka z misją, która wydaje się samobójcza. To wędrówka przez gnijące trupy, leje po pociskach, zasieki, ruiny i pustkowia, między szczury, przez ziemię, która miesiącami była strefą działań wojennych, gdzie nie ma już prawie nic żywego. Na czas seansu to jest centrum świata, na którym się skupiamy i nic innego nie jest ważne. Może i to jakiś niewielki wycinek frontu, ale dla nas i dla bohaterów nie istnieje nic innego. Dwa, może trzy ujęcia i kamera, która śledzi ich całą drogę. To naprawdę robi wrażenie. Detale, realizm prawie w 100% (czepiałbym się drobnych rzeczy jak np. brak straży w lesie, czy szpital polowy tuż przy okopach). Mimo wszystko jestem pod dużym wrażeniem. Do tego ta muzyka Newmana trzymająca za gardło. Wizualna perełka, ale raczej z tych mało przyjemnych. MzmFZ. 273 433 364 218 161 206 101 262 80

piekło jest dla bohaterów 1962 cda